Moja wioska - część 2

 

Autor: Siward


 

Nie zawsze jest tak jak byśmy chcieli,

a zaskoczenie przychodzi z najmniej spodziewanego kierunku.

 

     W roku 2015 na moją wioskę wracam jeszcze raz na przełomie października i listopada, tym razem z moim przyjacielem Darkiem, któremu za wszelką cenę chcę pokazać różnicę pomiędzy polami w Lancashire i Lincolnshire. Po przybyciu na miejsce okazuje się, że w zasadzie wszystkie pola są obsiane poplonem lub zaorane, a na pastwisko gdzie odkryłem skarb, John A. z jakiegoś względu też nas nie chce wpuścić (powodem mogły być źrebaki, które tam się wypasały). Podpytuję Johna czy ma kogoś w okolicy, kto by mógł udzielić nam pozwolenia i dostajemy namiary na farmę Johna B., którego pola bezpośrednio sąsiadują

z polami Johna A. Ucieszeni rzucamy się do akcji, niestety, na dzień dobry dostajemy porcję bardzo złych wiadomości od Johna B. Jego farma w przeszłości była często nawiedzana przez Grantham Club. Bywali kilkanaście razy w sezonie na wszystkich możliwych polach, ostatni raz kilka lat temu. Nadzieja zawsze umiera ostatnia więc nie mając zbyt dużego wyboru, przez dwa dni wędrujemy przez duże połacie całkiem sporej farmy ale z bardzo nędznymi skutkami. Cztery niby orane pola i jedno pastwisko pozwalają nam wysnuć wnioski, że klub dobrze się spisał i niewiele nam zostawił, a na mojej liście farma Johnego B. spada na ostatnie miejsce jako rezerwowa i mało ciekawa. Resztę sezonu spędzamy w Lancashire, które o dziwo w pewnym momencie zaskakuje mnie i to bardzo...
 

     Mam w głowie projekt. Od dłuższego czasu interesuję się obozami PSZ na terenie UK i jedna z informacji odgrzebanych w internecie kieruje mnie w okolice Kirkham (notabene bardzo ciekawe miejsce ze stwierdzonym i zbadanym przez archeo fortem rzymskim). Tą historie muszę Wam opowiedzieć, bo zbieg okoliczności jest po prostu niesamowity :). Szczęśliwym zrządzeniem losu okazało się, że mam pracę zleconą w pobliżu mojego obiektu zainteresowania, więc nie zastanawiając się długo po skończonym zleceniu zajeżdżam pod farmę, która - mam nadzieję - jest właścicielem obiektu, który mnie interesuje. Młody, o ogorzałej twarzy i blond włosach farmer wydaje się być miłym człowiekiem, więc przystępuję do ataku. Z przejęciem opowiadam mu dlaczego przyjechałem, czego poszukuję i dlaczego jest to dla mnie tak ważne, słuchając mnie uśmiecha się kącikiem ust, niestety okazuje się, że to nie on jest właścicielem terenu, który leży dosłownie po drugiej stronie drogi w odległości może 100 metrów od miejsca, w którym stoimy razem prowadząc konwersację. Dostaję namiary na osobę, która coś powinna wiedzieć o właścicielach posesji, dziękuje serdecznie za informacje i od niechcenia pytam o pozwolenie na jego farmę, niestety dowiaduje się, że nikogo na swoje pola nie wpuszcza... Docieram do osoby, która coś powinna wiedzieć na temat właściciela obiektu, który miał być obozem PSZ, od niego uzyskuję następny adres, tym razem już właścicielki. Czas mnie goni, więc na dziś nic więcej nie zrobię, ale postanawiam wrócić tutaj najszybciej, jak to możliwe.

 

     W następny weekend tym razem już z Argo w bagażniku i Darkiem na siedzeniu pasażera jedziemy prosto do właścicielki. Jest godzina 8:30 gdy docieramy na miejsce. Trzeba być ostro nie rozgarniętym, by przypuszczać, że w sobotę o 8:30 normalni ludzie już nie śpią. Okazuje się oczywiście, że śpią i tylko taki psychopata jak ja, mógł na to nie wpaść. Dzwonię do drzwi furtki i po 5 minutach w oknie pokazuje się kobieta, której atrakcyjności nie można odmówić mimo widocznych na twarzy lat. Margareth ma ok. 45-50 lat, jest atrakcyjną blondynką, która w oknie objawia mi się w… koszuli nocnej. O tym, jak bardzo nakrzyczałem na siebie

w myślach nie będę mówił, szkoda słów, bo ja teraz dramatycznie próbuję wybrnąć z bardzo niezręcznej sytuacji, a język dziś plącze mi się bardziej niż kiedykolwiek, więc bełkocę coś o przeprosinach, że ją obudziłem, że jesteśmy pasjonatami historii, no i o polu na skrzyżowaniu dróg we wsi za zakrętem, że obóz tam był i że my szukamy śladów po naszych bohaterach itd. itp... Kobieta pomimo trochę kłopotliwej sytuacji jest bardzo miła i życzliwa i uśmiechając się - jednak trochę zawstydzona - prosi nas byśmy wrócili ok. godziny 12:00, bo ona ma jeszcze siostrę, z którą musi uzgodnić to pozwolenie. Dziękuję serdecznie, przepraszam gorąco i zmykam stamtąd jak niepyszny, pod nosem robiąc sobie wyrzuty za moją bezmyślność. Darek w samochodzie przywitał mnie pytaniem:

 

- Co, spali?? - dowcipniś...

- Nie... czekali z kwiatami i zapraszali na śniadanie – rzuciłem żartem, wściekły na siebie.

- To co robimy teraz? - pyta Darek, jak już mu opowiedziałem cały przebieg rozmowy.

- Daj mi pomyśleć chwilę – jest 8:40 do 12:00 jest kupa czasu, co tu robić?

- Dobra, wracamy do tego gościa, co z nim rozmawiałem parę dni temu, pogadam z nim może nas wpuści.

 

     Po 10 minutach jesteśmy na farmie „na rozdrożu”. Duży, piękny dom przypominający trochę Manor House (dwór, majątek ziemski) z czasów wiktoriańskich, obecnie w remoncie, z pięknym, dużym, trawiastym ogrodem sprawia, że czuć coś dziwnego w tym miejscu, z czego zdajemy sobie sprawę trochę później - teraz jesteśmy zbyt rozbici, by o tym myśleć.

 

- Hello, Mike. How are you? – zagajam na początek.

- Hi, I'm good and you? - patrzy na mnie z zapytaniem w oczach, uśmiechając się szeroko.

- No wiesz – zagajam - dzięki serdeczne za pomoc w namierzeniu właścicielki pola, właśnie zresztą od niej wracamy i niestety mamy mały problem – zawieszam na chwilę głos patrząc mu w oczy - ona dopiero o 12:00 będzie wiedziała, czy może nas wpuścić. Wiesz, ma siostrę i musi czekać na jej zgodę, nie chce sama podejmować decyzji.

- Aha - śmieje się jeszcze bardziej – no i?

- No wiesz - mówię bez mrugnięcia okiem – nie mamy co z kolegą robić przez następne 3 godziny i pomyśleliśmy, że może wpuścisz nas do siebie na któreś pole – śmieje się jeszcze bardziej, rozbawiony widać moim nieporadnym sposobem przekonania go do tego, by nam dał pozwolenie – Tylko jedno, żebyśmy mogli jakoś sensownie spędzić te 3 godziny...

 

     Mija dobra chwila, kiedy rozważa coś w myślach nie przestając się uśmiechać i spoglądać na mnie spode łba. Musiała go nieźle ubawić ta sytuacja, mnie zresztą też powoli zaczynało być wesoło.

 

- Ok, możecie iść na to pole - wskazał palcem przed siebie, na pole za naszymi plecami - dopiero co przeorałem pastwisko i posiałem nowa trawę więc proszę uważajcie i wsadzajcie trawkę z powrotem w ziemię, byle by nie do góry nogami.

- Jasne oczywiście, wszystko będzie tak jak trzeba, możesz na nas liczyć - odpowiadam z ulgą i radością w głosie, a po uzgodnieniu paru szczegółów i wymianie paru zdań na inne tematy nie mogę się oprzeć, by nie zapytać – Mike, czemu dałeś mi pozwolenie, skoro mówiłeś, że nie wpuszczasz żadnych detektorystów?

- Bo oni są nienormalni - odpowiada z powagą.

- Hahahaha, a ja?

- A ty... ty jesteś jeszcze bardziej nienormalny... - wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem.

 

     Miedzy mną a Darkiem od dawna już jest swego rodzaju cicha rywalizacja o to, kto dziś ma więcej szczęścia i kto wykopie fajniejszego fanta lub wykopie więcej monet. Myślę, że on gdzieś tam w głębi traktuje to tak samo, nie ma w tym nic złego, rywalizacja jest dobra pod warunkiem, że panujemy nad tym i nie przeradza się ona w zawiść czy też niezdrową zazdrość. Rywalizacja jest, wręcz powiedziałbym - niezbędna, bo wyobraźcie sobie, że całe życie chodzicie sami

z wykrywaczem, nie macie znajomych, których interesuje to, co robicie a internet nie istnieje. Jak długo jesteście w stanie sami siebie napędzać do nowych odkryć, do nowych poszukiwań? Myślę, że w momencie kiedy nie możemy się pochwalić swoimi osiągnięciami, kiedy nie mamy komu pokazać, co znaleźliśmy - nie osiągamy pełni satysfakcji ze swoich odkryć. Tak samo jest, kiedy jesteśmy już na polu z kolegą czy przyjacielem - to właśnie bardzo często osiągnięcia jednego napędzają drugiego i vice versa. Druh na wyprawach to na pewno ważna rzecz :). Wspominam o tym bo pamiętam, że właśnie wtedy Darek dosiadł po raz pierwszy nowego wykrywacza tzn. Makro Racera i pomyślałem, ze dziś jest mój dzień, bo zanim Darek opanuje ten wykrywacz, to trochę minie i że w końcu może jego osobisty fart może mu dziś nie wystarczyć.

 

     Pierwsze wrażenie po odpaleniu Argo nie było pozytywne, pole wyglądało na nieźle zaśmiecone i po kilkunastu minutach kręcenia się w pobliżu wejścia i Darka, który za wszelką cenę starał się ujarzmić Makro, odbiłem w lewo obierając ścieżkę koło żywopłotu i już po paru krokach miałem pierwszą monetę. Kontynuując obrany kierunek, doszedłem do końca pola mając już w kieszeni kilka monet, zawróciłem więc i zacząłem skanować pas ziemi tuż obok przed chwilą przemierzonej ścieżki. Będąc już 2/3 drogi powrotnej w kierunku wejścia na pole, robiąc może trzecią lub czwartą ścieżkę z kolei, usłyszałem w słuchawkach sygnał, jak na typowego dużego, srebrnego „George'a”. Pomyślałem jak zazwyczaj, że to pewnie śmieć, bo monety już przestały wychodzić od kilkunastu minut. Od niechcenia wbiłem łopatę, wyrzuciłem luźną ziemię na zewnątrz dołka i schyliłem się z pinpointerem w ręku, w celu namierzenia celu. Po kilku sekundach trzymałem bryłkę ziemi z której, byłbym przysiągł, wystaje coś, co wygląda mi na srebro... Dokładniej rzecz ujmując - wygląda mi to na dużą, srebrną monetę typu hammer... Wołam Darka, wyciągam telefon i włączam w nim kamerę, dając Darkowi do ręki mówię – „nie uwierzysz co mam”. Kiedy Darek jest już gotowy do kręcenia emocji, które wiszą w powietrzu jak burza, która lada moment ma uwolnić największy piorun, jaki kiedykolwiek w życiu widziałem, wyciągam rękę zza pleców pokazując mu nienaruszoną grudkę ziemi, a w niej coś srebrnego, nieśmiało wystającego z ciemno szarej ziemi. Darek, trzymając telefon w reku wyszeptał:

 

- Jest !!!

- Co jest? Przecież jeszcze nie wiesz co to jest. - odparłem śmiejąc się.

- Marcin to jest chyba hammer WIELKI !!!

- Jejku, ja nie wiem co to jest – bredzę trochę, bo przecież wiem, przypuszczam, czuję nosem, że to jest właśnie dokładnie to...

- Jejku, ja nie wiem co to jest – powtarzam bez sensu.

- To jest chyba hammer wielki, to jest chyba hammer wielki – on też się zaciął i powtarza w kółko, jak zepsuta katarynka.

- To może śmiesznie zabrzmi, ale aż się boję to otworzyć – pada z moich ust.

 

    

     Otwieram w końcu delikatnie grudkę ziemi, czuje się przy tym jak bym otwierał sejf, w którym są najpiękniejsze arcydzieła malarstwa i rzeźby z całego świata... Otwieram i równocześnie boję się, by sen nie prysł jak bańka mydlana, by to co się nam wydaje pięknym, ogromnym hammerem nie było tylko chichotem losu. NIE! To nie jest chichot losu, to jest piękny ogromny hammer! W tym momencie leci mnóstwo nie cenzuralnych słów, nad którymi nie jesteśmy już w stanie panować, a których tu wstyd przytaczać, ale emocje są ogromne jak wulkan Mauna Kea.

 

 

     Trzymam w drżącej dłoni pięknego, wielkiego hammera ze srebra, patrzę na Darka. Chyba obaj czujemy to samo, czyli niedowierzanie pomieszane ze szczęściem i nie wiem czemu nie pada prośba o uszczypniecie w celu potwierdzenia, że to nie jest jednak sen... Ten dzień już nie będzie taki sam i przykro to powiedzieć, ale sprawa obozu i jego penetracji spada gdzieś na samo dno mojej duszy. Muszę przyznać, że w pewnym momencie zapomniałem po co tu przyjechaliśmy, dostaliśmy czegoś w rodzaju gorączki złota, choć złotem nie był hammer. Czuliśmy, że ten dzień dopiero co się zaczął, a już emocjonalnie jesteśmy wyczerpani do cna. Hammerem okazał się piękny Shilling Elizabeth I z roku 1582/83 o średnicy 31mm.

 

 

     Do dziś jesteśmy świecie przekonani, że tam jest jeszcze jeden hammer, ale tego dnia nie było nam dane go znaleźć, a farmer już nigdy więcej nas na to pole nie wpuścił. Może kiedyś przyjdzie dzień, że uda mi się jeszcze na to pole wejść i sprawdzić czy rzeczywiście jest tam jeszcze jeden hammer.

 

     Po godzinie dwunastej jedziemy do Margareth. Zaprasza nas do domu, a jej mąż pokazuje nam mapy obejmujące ich pola i już po krótkiej rozmowie wiem, że coś nie do końca jest prawdziwego w doniesieniach pewnego angielskiego forum na temat tego obozu. Obóz, owszem i był i nawet był tam, gdzie go na podstawie mapy wyznaczyłem tyle, że był to obóz dla jeńców niemieckich. Nasi, jeśli stacjonowali to na terenie lotniska, które obecnie jest terenem zamkniętym ze względu na wojskowe instalacje na tym lotnisku. Jestem zły, bo tam gdzie byli nasi, wstępu nie mam a mam wstęp tam gdzie siedzieli Niemcy. Decydujemy jednak, że

w takim razie przynajmniej ten niemiecki obóz zeksplorujemy bo i tak nie mamy już dziś nic więcej do roboty. Podziękowawszy przemiłej parze małżonków jedziemy na teren obozu.

 

     Teren nie jest zbyt rozległy, to zaledwie kilkadziesiąt metrów kwadratowych z dużą trawą i resztkami betonowych baraków, które straszą nas swymi szarymi szkieletami spod kłębowiska zarośli. Kręcimy się tam około dwóch godzin, znajdujemy aluminiowy widelec i łyżkę, guziki brytyjskiej armii i parę łusek, w sumie nic konkretnego. Teren, jak już wspomniałem jest ciężki, zarośnięty wysoką trawą, z dużą ilością koksu, którym zapewne utwardzono drogi w obozie. Zniechęceni wracamy do samochodu i tam zaczynamy wspominać dzisiejszy poranek. Pole, na którym odkryliśmy hammera Elżbietki leżało bezpośrednio przyklejone do otoczonego drutem kolczastym terenu wojskowego i w jego pobliżu udało mi się znaleźć kilka łusek od artylerii przeciwlotniczej, jedna plombę ołowianą i nic co wskazywałoby na kontekst XVI-wieczny. Z czasem wyrobiłem sobie przekonanie, że hammer ten został przyniesiony na to pole z gruzem (którego było też trochę na polu) spod domu, który jak wspomniałem był w tym momencie w remoncie i chyba w rozbudowie. Od razu zapragnąłem bliżej przyjrzeć się trawnikowi dookoła domu ale pomysł ten pogrzebałem wraz z niechęcią Mike'a do wpuszczania nas na pola. W zeszłym roku odwiedziłem go znowu po ponad roku niebytności, uśmiechnął się szeroko, kiedy mnie zobaczył, a ja sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem Elżbietę, pokazując mu ją po raz drugi (pierwszy raz zobaczył ją tego dnia kiedy ją wykopaliśmy i miał duże opory, by z tą monetą się rozstać). Oczy mu się zaświeciły łakomie, a ja widząc jego reakcję powiedziałem:

 

- Widzisz Mike? Mówiłem ci, że jestem kolekcjonerem, nie handlarzem i nie sprzedaję rzeczy, których znajduję. Przywiozłem ją żeby pokazać Ci, że dotrzymałem słowa.

    

     Popatrzył na mnie, pokiwał głową, oddał mi monetę i pozwolił wejść na pole, ale nie na to, gdzie moneta została znaleziona. Myślę, że kiedyś zmieni zdanie

i pozwoli mi jeszcze raz poszukać szczęścia na małym, nic nie znaczącym pastwisku, które było świadkiem jednego z najszczęśliwszych momentów w mojej detektorystycznej karierze.

 


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...